refleksyjnie

Oblicza miłości (2) – Egzamin z życia

death-bed

 

Śmierć…. rzadko o niej myślimy, choć prędzej czy później staniemy z nią twarzą w twarz. Kiedy przyjdzie? W jakiej sytuacji życia nas zastanie?. Czy będzie bolało? Czy będę się bać?. Czy ujrzę owe tajemnicze światło- tunel, świetliste postaci Aniołów, zmarłych krewnych?… Pewnie każdy z nas ma o niej jakieś wyobrażenia. Ale jedno słowo – jak myślę – najlepiej ją określa: TAJEMNICA. Pora na trzecią odsłonę miłości. Będzie to historia oparta na faktach. Zbieżność imion absolutnie przypadkowa. Post pochodzi ze starego bloga, który wkrótce przestanie istnieć. Uznałam jednak po krótkim namyśle, że warto go tu zamieścić.

Tadeusz był wspaniałym, wrażliwym, bardzo pracowitym chłopcem. Nie był szczególnie wykształcony, jednak otrzymał w domu bardzo dobre wychowanie. Najstarszy spośród trójki swoich braci. Wychował się na wsi, jednak po ukończeniu szkoły postanowił poszukać szczęścia w świecie. To były trudne czasy. Nie zdążył nawet zacząć pracy, gdyż nastała wojna – został zwerbowany do wojska. Po powrocie z wojny, która zostawiła w jego duszy niezatarte piętno – postanowił ułożyć sobie życie, zająć czymś swoje myśli, podjąć pracę. Inaczej zwariuje. I Kiedy już myślał, że skazany jest na samotne życie – pojawiła się Ona…Piękna filigranowa kobieta o kruczoczarnych, gęstych, kręconych do ramion włosach i tajemniczym, głębokim spojrzeniu. Pracowała w masarni. Było w niej coś, co go ujęło. Każdego dnia wyruszając w miasto – odwiedzał to miejsce, by móc choć przez chwilę z nią porozmawiać. Okazało się, że ma ona na imię Jadwiga i bardzo szybko musiała się usamodzielnić – straciła bowiem rodziców bardzo wcześnie. Rodzeństwa nie miała. Z każdą rozmową Jadwiga stawała się coraz bliższa Tadeuszowi. W końcu przyszedł czas, kiedy postanowił się oświadczyć. Jadwiga powiedziała TAK(…).

Pobrali się. Na świat przyszły dzieci : trzy córki i jeden chłopiec. Żyli skromnie, ale byli szczęśliwi. Uchodzili za wspaniałą, kochającą się rodzinę. Wzór do naśladowania. Przeżyli wspólnie wiele wzlotów i upadków – jak to bywa w każdym małżeństwie. Z każdego wychodzili zwycięsko. Dzieci dobrze się uczyły, nie sprawiały większych problemów. Ada – najstarsza córka – była nauczycielką, Monika – trzy lata młodsza – kasjerką, Teresa – poszła na medycynę i została lekarzem rodzinnym, zaś Paweł – najmłodszy z całej czwórki – podjął pracę w firmie budowlanej. Wszyscy odnaleźli swoją drugą połowę, założyli rodzinę, mieli dzieci. Pozostali w rodzinnym mieście, blisko rodziców – za wyjątkiem Ady i jej męża, Karola , którzy postanowili się przeprowadzić do większego miasta, gdzie Karol od razu podjął pracę na kopalni.

Czas mijał nieubłaganie. Do domu Tadeusza i Jadwigi zapukały choroby. Jakoś sobie radzili – wszystko jednak do czasu. Jadwiga miała problemy z nadwagą, nadciśnieniem tętniczym, żylakami. Do tego doszła cukrzyca. Potem dwa zawały serca. Wszystko jedno za drugim, niczym lawina. U Tadeusza było inaczej. Był człowiekiem, który zdrowo się odżywiał, uprawiał sport. Biegał, chodził do lasu na grzyby (znał się na tym bardzo dobrze ), łowił ryby nad okolicznym stawem, spacerował. Rozpierała go energia. Jednak i na niego przyszła pora. Pani Śmierć postanowiła najpierw jego odwiedzić. Zaczęło się niewinnie, niepozornie. Nieprzyjemny zapach z ust, chrypka, częsty i bardzo uporczywy kaszel, plucie krwią, jednostronny ból gardła promieniujący do ucha, powiększenie węzłów chłonnych szyi….I trudna do przyjęcia diagnoza: rak krtani. I zaczęło się: naświetlania, a w końcu zabieg – tzw. chordektomia endoskopowo-laserowa. Terapia przyniosła efekty, jednak problemy Tadeusza wcale się nie skończyły. Wzorowe małżeństwo z wieloletnim stażem musiało zmierzyć się z kolejną próbą, która stała się poważnym kryzysem, któremu na imię Alzheimer. Zarówno dla Jadwigi jak i reszty rodziny – był to ciężki cios. Jak to? Taki aktywny, pełen życia, dobry człowiek i Alzheimer? Tak jakby rak to za mało. (…)

Zaczęły się więc problemy z prawidłowym funkcjonowaniem pamięci krótkotrwałej –Tadeusz posłany przez Jadwigę do sklepu po zakupy – zapominał coraz więcej rzeczy. W końcu zaczął chodzić z listą zakupów, ale i to nic nie dawało. Jadwiga coraz częściej się złościła i reagowała agresywnie: obrażała, krytykowała, wymyślała. Któregoś dnia Tadeusz oświadczył żonie, że wychodzi na spacer. Mija godzina, dwie, trzy… Wybija godzina 21:00 a męża nadal nie ma. Jadwiga niepokoi się nie na żarty, wyobraźnia podsuwa jej najgorsze scenariusze, kiedy ktoś puka do drzwi. To sąsiad z naprzeciwka, który spotkał Tadeusza wracając do domu. Był ogromnie zdziwiony widząc Tadeusza tak późną porą na mieście, samego. Zagadnięty Tadeusz w ogóle sąsiada nie poznał, a na propozycję towarzyszenia mu w powrocie do domu chętnie przystał. Okazało się bowiem, że Tadeusz już od kilku godzin snuł się po mieście, chciał wrócić do domu, ale zapomniał gdzie mieszka. Niecały miesiąc od tego zdarzenia – przestawał rozpoznawać swoją żonę i dzieci , do wszystkich mówiąc per pan/ pani. Zapominał coraz więcej i więcej. Nie wiedział jak jeść zupę, jak się ubrać czy umyć. Stał się bezbronny i bezradny niczym dziecko, które dopiero poznaje świat. Rodzina miała nie lada dylemat. Tata wymaga 24-godzinnej opieki, ale dzieci nie mogą przecież porzucić pracy by poświęcić się całkowicie ojcu (przecież trzeba jakoś żyć. Mieć co jeść, w co się ubrać, dokonać wszelkich opłat, zadbać o przyszłość dzieci, gdy ich zabraknie). Jadwiga także była bardzo schorowana, niezdolna do opieki nad mężem. Zatem co robić?.

Rodzina zebrała się w końcu w komplecie i przy stole zaczęła się dyskusja. Niektórzy mówili: rodzina powinna być razem, wspierać i troszczyć się o siebie do samego końca. Monika i Paweł proponowali „pozbyć się problemu”…Oczywiście nie wprost.z Zasugerowali jednak, że po pierwsze nie wiedzą, jak troszczyć się o ludzi z taką chorobą, po drugie mają własne życie i problemy. Nie potrzebują sobie dokładać nowych. Zatem albo zatrudnijmy kogoś do opieki – co najgorszym pomysłem nie było – albo załatwmy Tadeuszowi pobyt w hospicjum. Jemu to bez różnicy – przecież już niczego nie jest świadom, nic ani nikogo nie pamięta, a tu chodzi o jego dobro… Po kilku dniach namysłu zaczęto załatwiać formalności i miejsce w hospicjum. (…).

Klamka zapadła. Nadszedł czas, aby przewieźć Tadeusza do hospicjum. Zadanie to przypadło w udziale Karolowi. Ten wziął zatem teścia, sprowadził ostrożnie ze schodów, posadził w swoim passacie i wyruszył w drogę. Karol był zamyślony i bardzo zły na rodzinę. Był zdania, że źle robią. Odsyłają go tam, do obcych, bo stał się balastem w ich życiu , do czego nie mają odwagi się przyznać. Cholerni egoiści. Nabuzowany wcisnął pedał gazu. Nie zauważył, że to teraz piesi mają zielone światło. Milczący i otępiały dotąd Tadeusz, wykrzyknął szybko: „Karol, czerwone”. Karol zatrzymał się, spojrzał na światła i zdumiony wykrztusił: „rzeczywiście. Przepraszam”. Dalej jechali już w całkowitej ciszy. Karol pomyślał: „teść uratował nam obojgu życie”….To był dla niego wstrząs. W końcu dojechali do hospicjum. Oprowadzono ich po miejscu, pokazali pokój, w którym Tadeusz zamieszka, udzielili wszelkich informacji, zapewnili o dobrej opiece….Karol podziękował i wrócił z powrotem….

Na drugi dzień, rano – do rodziny dzwoni telefon. To z hospicjum. Okazało się, że Tadeusz umarł. Odszedł na drugą stronę w zupełnie obcym miejscu, w całkowitej samotności, „porzucony” przez rodzinę. Mówi się: jakie życie – taka śmierć. Kto wie? może to prawda? Jeśli tak jest istotnie, to Tadeusz musiał być bardzo dobrym człowiekiem… Nie zamierzam potępiać postawy jego rodziny. Osądzi ich własne sumienie. Sytuacja, w jakiej została postawiona ta rodzina była beznadziejna. Wiem jednak, że Karol, który zawoził Teścia do hospicjum – nie zapomni tego, jak ostatni przebłysk świadomości Tadeusza uratował mu życie….Jeśli o mnie chodzi, to nie ważne jak, byle bym nie musiała odchodzić z tego świata całkowicie sama….

I na koniec i tak długiego posta – zachęta i apel do Każdego:

Śpieszmy się kochać ludzi tak szybko odchodzą
zostaną po nich buty i telefon głuchy
tylko to co nieważne jak krowa się wlecze
najważniejsze tak prędkie że nagle się staje
potem cisza normalna więc całkiem nieznośna
jak czystość urodzona najprościej z rozpaczy
kiedy myślimy o kimś zostając bez niego.

Nie bądź pewny że czas masz bo pewność niepewna
zabiera nam wrażliwość tak jak każde szczęście
przychodzi jednocześnie jak patos i humor
jak dwie namiętności wciąż słabsze od jednej
tak szybko stąd odchodzą jak drozd milkną w lipcu
jak dźwięk trochę niezgrabny lub jak suchy ukłon
żeby widzieć naprawdę zamykają oczy
chociaż większym ryzykiem rodzić się niż umrzeć
kochamy wciąż za mało i stale za późno

Nie pisz o tym zbyt często lecz pisz raz na zawsze
a będziesz tak jak delfin łagodny i mocny

Śpieszmy się kochać ludzi tak szybko odchodzą
i ci co nie odchodzą nie zawsze powrócą
i nigdy nie wiadomo mówiąc o miłości
czy pierwsza jest ostatnia czy ostatnia pierwsza.

  KS. JAN TWARDOWSKI.

9 myśli na temat “Oblicza miłości (2) – Egzamin z życia

  1. Czytając tą opowieść czułem smutek,a jednocześnie złość, że rodzina tak postąpiła z tym człowiekiem, że pozbyli się człowieka zamiast w ostatnich dniach życia otoczyć go miłością i opieką… Smutne…

    Polubione przez 1 osoba

      1. Ja też bym nie chciał, choć gdybym był to na pewno zachował bym się inaczej, bo w przeciwnym razie sumienie by mnie zagryzło…

        Polubienie

  2. Skoro to powtórka to i ja powtórzę, co wówczas napisał w komentarzu:

    >Smutna historia. Jaka to udręka dla rodziny mogłam się przekonać naocznie, bo przyjaciele moich rodziców mieli babcię dotkniętą choroba Alzheimera.
    (…)
    Pozwolę sobie dodać ciekawostkę – otóż w moim mieście, przed kościołem Wizytek, którego rektorem był ks. Twardowski, stoi pomnik-ławeczka, z jego postacią naturalnej wielkości. Do ławeczki załączony jest mechanizm odtwarzający jego głosem mówione wiersze, m.in. wiersz „Spieszmy się”, ale w nieco innej wersji.<

    Polubione przez 1 osoba

  3. Śmierć to ostatni naturalny etap w życiu. „Rodzimy się by żyć, żyjemy by umierać” – jak śpiewał Grubson, mój ulubiony wykonawca. Skoro naturalny – siłą rzeczy powinna być naturalna, czyli ze starości, a jednak niewielu z tych co się rodzą, dożywa starości. Wypadki, kataklizmy, choroby…
    Mój brat tak bezkrytycznie wierzył lekarzowi, że z nowotworem czekał na operację cztery i pół miesiąca. Tylko po to, aby w dniu operacji dowiedzieć się, że już za późno, że teraz pozostało mu czekać na śmierć. Czekał cierpliwie (cierpiąc), pogodzony z losem, ale miał jedną prośbę do rodziny – nie do hospicjum! Rodzina obiecała, wszystko da się zrobić, jest coś takiego jak hospicjum domowe, które w założeniu powinno reagować na każdy telefon od pacjenta. Na dzień przed wigilią córka od rana dzwoniła do hospicjum, widząc krytyczny stan ojca. Bez skutku.
    Późnym popołudniem było już tak źle, że pozostało jedno wyjście – karetka. Przewieziono go do szpitala, gdzie zmarł w wigilię, niestety w momencie śmierci był sam, bo stała obecność rodziny przeszkadza personelowi szpitala. Trudno się dziwić.
    Zrobili co mogli i odchodził po ludzku, bez cierpienia. Tylko, że miało w tym pomóc hospicjum domowe, nie szpital…
    A miłość rodziny wystawiona została na ciężką próbę. Musieli wybierać – dotrzymać słowa, ale patrzeć jak potwornie cierpi, czy pozwolić aby odszedł w szpitalu, ale godnie bez cierpienia. I dziś mają poczucie winy, że złamali dane mu słowo…

    Polubione przez 1 osoba

  4. Pamiętam ten wpis.
    Mnie zawsze jest żal ludzi, których nikt nie trzymał za rękę kiedy odchodzili. U nas w rodzinie niestety było podobnie, nie zdążyliśmy…

    Polubione przez 1 osoba

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.